Tam gdzie nie rosną pomarańcze cz. 1 – „Łapmy jaszczurki za ogony”

Autor: Łukasz Stanek (Syriusz)

Konie umierają. Słonie umierają. Jaszczurki umierają.

Na środku wioski, gdzie mieszkam, stoi trumna. Ma kształt, kolor, zdobienia, pomysł. Zrobił ją syn dla ojca. Trumnę ozdobiła żona, napisała wiersz. Sąsiedzi dopisują dalsze słowa, pożegnanie.

Trumna stoi w stodole. Gdy jest ciepło drzwi stodoły są otwarte i wędrując przez wioskę spotykasz ją. Jest pusta, to się wie, niemniej za każdym razem gdy przechodzisz obok wraca to samo pytanie: czy on tam jest? Pytanie jest tak szybkie i oczywiście niesłuszne, że nie ma czasu do końca się zadać. Jednak wraca. Za każdym razem gdy spotykasz trumnę, pierwszy, trzeci, czy jedenasty. Czy on tam jest? Pytanie w istocie jest orzeczeniem, które brzmi: „Śmierć jest”.

Widzę śmierć jako kształt, postać, która jest cały czas z człowiekiem. Jest dokładnie taka sama. Czy stanowi kopię czy oryginał, czy bliźniaczą obecność, powtórzenie naszego kształtu, ruchów i pauz? Nie wiem. Jest. Można ją dostrzec dzięki drobnemu opóźnieniu, fazie przesunięcia, o jakąś mili-cząstkę czasu. Jak odpad drukarski, nieudany sitodruk, rysunek dziecka kolorującego poza linią. Jej kształt w zasadzie pokrywa się z naszym, w zasadzie można by jej nie zauważyć. Widzimy ją tylko dzięki temu, że drobne przesunięcie konturu ciała żywego z konturem ciała śmierci, daje miękki obrys kształtu, żywą miękkość, iluzję wizualną – życie.

Jeśli śmierć postanowi, że to już, przyspiesza, zrównuje się z nami, tak, że linie pokrywają się absolutnie. Obraz staje się niemożliwie ostry, aż trzeba odwrócić wzrok jak od słońca, oczy patrzącego na to złapane przez śmierć ciało łzawią, widok jest tak ostry. Ten zaś, którego śmierć wypełniła, osiąga pewność kształtu.

Umieramy. Nie mamy do końca wpływu na to jak będzie wyglądał ten ostateczny kontur, bo ostatni krok wykonuje śmierć. Bojąc się utracić kontrolę nad tym ostatnim grymasem, czasem wydajemy instrukcje naszym bliskim dotyczące miejsca pochówku, ubrania, ceremonii pogrzebowej, piosenki, bukietu kwiatów, koloru zniczy lub kto obok kogo podczas stypy. Jeśli się nad tym chwilę zastanowić, robi się wesoło. Biesiadnicy stypy i tak wstaną od stołu i zaczną się mieszać, ocierać i pocić w swoich obłych kształtach.
Nasze pilnowane, pielęgnowane, kremowane, ćwiczone, czy tuczone ciała, wstydliwie odwracające się od oczu innych i własnych, staną się lalką do ubierania, pocierania, malowania. Ułożą nam rączki, naprostują kolana, uczeszą nas tak jak nie lubiliśmy całe życie i spojrzą tam, gdzie sami wstydziliśmy się spojrzeć złym wychowaniem. Na pogrzeb nie zaproszą nie tych kobiet i nie tych mężczyzn, którzy tworzyli nasze prawdziwe życie.
 
Wracając do kształtu. A więc staje się ostry i zdecydowany. Matematycznie prosty, biały, z kolorowymi literami epitafium czy wiersza, złotym ornamentem, pusty w środku, jak białe pudło na środku mojej wsi.

Dostałem wiadomość: „Nie przyjeżdżaj, zmarł Mitras, przyjaciel Bobo. Dziś go pochowamy, nie będzie ochoty na pracę”. Mitrasa nie znałem dobrze. Znam Bobo, poznałem go podczas choroby. Stał i grzebał w bólu przednią nogą w zamrożonej ziemi. Walczył z kolką, skrętem kiszek, które jest dla konia walką na śmierć i życie, o czym wie już Mitras.

Po kilku dniach i nocach walki o życie, nadszedł dla Bobo czas na spacer. Ruch to życie, szczególnie dla konia, którego ciało, układ trawienny, dynamika, są stworzone do ruchu, o który trzeba zadbać szczególnie, gdy koń chowany przez człowieka ma stały dostęp do jedzenia. Żeby Bobo był zmotywowany, zachęcony i wsparty, szedł na spacer w towarzystwie przyjaciół, dwóch czy trzech koni, psa, i nas, ludzi. Ból, choroba i siano, trzymały go w miejscu. Stał i nie miał zamiaru się ruszyć.
Wzięliśmy linę, objęliśmy nią jego zad, zaparliśmy się tak, że aż gwizdało w uszach, ciągnąc z obu stron. Koń stał, jak wielki okręt w porcie, ciągnięty za sznurek przez dzieci. Ciągnęliśmy go, pchaliśmy, parskaliśmy, ślizgając się na zmarzniętym, błotnistym podwórzu. Koń stał. Zdumiało mnie ile siły jest w tym zwierzęciu. Stał jak Indianin z założonymi rękoma, bez śladu wysiłku, nie robiąc sobie nic z dwóch ludzkich zwierząt, skaczących wokół niego. Chory koń.

W końcu coś w nim drgnęło. Tak jakby nagle postanowił: ruszę. I ruszył. Ruszyliśmy i my. Cała paczka wyszła z podwórza na drogę, by po chwili skręcić w leśną drogę. Szedłem z Bobo prowadząc go za linę przypiętą do uzdy.

W monotonii spaceru zacząłem do niego mówić. Opowiadałem mu o soku z cebuli na przeziębienie. Skąd mi przyszła ta historia do głowy, nie mam pojęcia. Zima, choroba, monotonny spacer, przywlekły wspomnienia z dzieciństwa, domowe sposoby leczenia i miejsca, które są kotwicą dla zbioru wspomnień z etykietą „dom”.
„Jesteśmy ciekawe co mu opowiadasz?” – zapytała Emelie śmiejąc się – „Opowiadam mu o syropie z cebuli, którym leczyła mnie babcia i o tym co powinien zrobić podczas choroby… ”. Szliśmy dalej. Śmiejąc się, gadając, milcząc, przystając, zanurzając się w myślach, wybierając dobre przejścia. Spacer w lesie.

Czy to my byliśmy wolniejsi czy ci z przodu szybsi? Nie wiem, ale pojawiał się między nam dystans. Najpierw niewielki, taki, że a to pozwalał nam podganiać, a to Ci z przodu chwilę poczekali. Pomału stawał się regułą, aż w końcu, spacer złamał się i stworzył dwa. W pierwszej grupie poszły konie, psy, Emilie i Sara, w drugiej, Bobo i ja.

Bobo przystanął, żeby się wypróżnić. Rozejrzałem się, byliśmy sami. Poczułem nieprzyjemne dotknięcie strachu. Zostałem sam. Co więcej, zostałem sam z chorym koniem w lesie. W zasadzie nie myślałem co miałoby się wydarzyć, strach był podstawowy, pierwotny, nie mający  jeszcze dokładnego zarysu, bohaterów, punktów akcji i dramaturgii.  Po tym gdy mnie dopadł, przyszło zwątpienie. Wraz ze zwątpieniem przywlekła się dezorientacja. Od razu zniknęła mi z oczu ścieżka, która jeszcze przed chwilą była oczywista. Jeszcze przed chwilą rysowała się w lesie, pomiędzy zamrożonymi krzakami jagód i stalowymi skałami. Teraz nie było ścieżki, był chaotyczny, nieuporządkowany zbiór scenerii leśnej.
 
Zobaczyłem jeszcze gdzieś przez sobą ruch, serce pobiegło nieco szybciej, chyba są, chodźmy w tamtym kierunku – pociągnąłem Bobo, ruszyliśmy. Kilka kroków dalej wróciłem do zwątpienia. Zgubiliśmy się, to postanowione. Znów wydawało mi się, że dookoła mnie jest kilkanaście ścieżek i żadnej. Bobo musiał poczuć moje zawahanie, najpierw zwolnił, przystanął, aż w końcu stanął na dobre. Przypomniało mi się, że zostawiłem telefon w samochodzie. Cholera nie mogę zadzwonić po pomoc, gdy się poddam. Może zawrócą? Może nie powinniśmy się ruszać, jak dzieci, którym mówi się, że jeśli zgubią rodziców, niech stoją w miejscu i czekają, na powrót rodziców?

Trochę stojąc, trochę drepcząc to tu to tam, trochę oswajając się z myślą, jak jest i uspokajając się, zobaczyłem dwie, mocniej wydeptane nitki. Jedna szła pod górę, druga w prawo. Są! To musi być jedna z nich, w końcu przeszło tu przed chwilą kilka żywych i niemałych stworzeń. Patrz uważnie. Ta pod górę była jakby mocniej wydeptana, szersza. Postanowiłem ruszyć właśnie nią, pociągnąłem Bobo.  Bobo stał i ani drgnął. Pociągnąłem jeszcze raz – nic. Obróciłem się i popatrzyłem na niego.

W zasadzie pierwszy raz zdałem sobie sprawę z jego obecności. Towarzyszył mi do tej pory jako słowo w historii: ja z chorym koniem w lesie, koncept, myśl. Oglądałem myśli o koniu. Teraz spojrzałem na niego. Dwoje oczu patrzyło na mnie, osadzone w wielkim łbie. Uszy, grzywa, wielkie ciało, poruszane oddechem chrapy. Poczułem jego oddech, powietrze lasu, które ogrzane w jego płucach wracało przez mokre nozdrza, do lasu, dotykając mojej twarzy ciepłem, pachnąć w moim nosie. Stałem obok żywej istoty w lesie. Istota ta stała obok mnie. Patrzyła na mnie, czuła mój strach, moje wahanie. Czekała.

Nagle wszystko stało się zwyczajne oczywiste. Staliśmy w lesie, dwie żywe istoty. Las był, co więcej był to las, w którym jeden z nas mieszkał na stałe, po którym chodził dziesiątki czy setki razy ze swoimi przyjaciółmi. Spojrzałem na Bobo, czekał.
Ruszyłem w jego stronę, ruszył i Bobo. Zwyczajnie. Skręcił w prawo i poszedł.

Obok niego, na końcu sznurka, szła prowadzona przez niego żywa istota, człowiek. Trochę zagubiona, trochę wystraszona, trochę wdzięczna, że ten drugi wziął na siebie ciężar decyzji co dalej. Szła i uspokajała się. Bobo prowadził nas do domu.
Szliśmy, ani wolno, ani szybko. Czasem jeszcze otarła się o mnie jakaś wątpliwość, ale obecność dużego konia, człapiącego swoim rytmem, działała na mnie coraz silniej, uspokajała. Rytm i odgłos jego kroków, silne poczucie, że wziął na siebie rolę prowadzącego, koiło. Na tle niedawnego strachu, sytuacja była kominek i gorąca kawa po powrocie z mroźnego spaceru. Doceniałem to z całą nieświadomością.
 
Po kilku minutach pojawiła się i farma. Płot otaczający pastwisko, szopa, pasące się konie, kolejne. Nie miałem bladego pojęcia, z której strony przychodzimy, nadal byłem zgubiony czy prowadzony bez pamięci, mało mnie jednak interesowało, prowadziłem się dobrze na końcu sznurka. Byliśmy bezpieczni. Zacząłem odczuwać nawet coś w rodzaju satysfakcji, zadowolenia, że poradziłem sobie w lesie. I choć historia ta trwała 20 minut, miałem wrażenie jakbym wrócił z długiej podróży, z której szanse powrotu nie były oczywiste, wręcz znikome.

Wyszliśmy na podwórze obok domów. Była tam Emilie, krzątająca po powrocie ze spaceru. Zauważyła nas – O, jesteście. Daliście radę. Myślałam czy iść was szukać czy nie, ale pomyślałam, że po coś się zgubiliście, że zostaliście tam sami z jakiegoś powodu. Jak byście nie wrócili jeszcze przez 20 minut, to może bym poszła. No, ale poradziliście sobie – zaśmiała się – teraz widzisz jak traktujemy tutaj gości i jak się nimi opiekujemy, zostawiamy ich samych w lesie z chorymi końmi – śmiała się dalej.

Prostota z jaką akceptowała bieg wypadków, dotknęła mnie. Pozostawiała dużo miejsca, żeby przyjąć co się wydarzyło, wziąć to, bez potrzeby tłumaczenia, przepraszania, czy, co gorsza, traktowania tego jako pomyłki czy porażki. Ot, wydarzyło się. Później uświadomiłem sobie jak ważna była jej reakcja, i jak łatwo, można było tę historię obramować na różne sposoby, czy wszczynając panikę, czy tworząc sensację, historię błędu, złości, filozoficzną powiastkę, o którą sam ocieram się teraz. Emelie po prostu usunęła się i zostawiła tę historię jej prawowitym właścicielom, Bobo i mi, akceptując bieg wypadków, respektując je, będąc zaciekawioną dlaczego tak się stało. Dzięki temu była nasza, prawdziwa, tworzyła nas z nas.
 
Zacząłem Emelie opowiadać o tym jak zgubiliśmy się i jak Bobo pokazał mi drogę. Spojrzała na niego: „Tak, to właśnie było potrzebne. Zgubiłeś się, wystraszyłeś, takim prostym pierwotnym strachem o życie. On to poczuł i zadziałał. Jak część całości. Miał wybór i przejął odpowiedzialność. Przejął odpowiedzialność i troskę o życie. Widać to w jego postawie. Widzisz gdy jesteśmy chorzy słabi, to zaczynamy się zapadać, chować. Inni troszczą się o nas i można tam zostać, w tej słabości, niepewności, oddać się pod opiekę innych i przeżywać, pielęgnować swoją słabość, przyzwyczajać się do niej. Dobrze jest w odpowiednim momencie dostać impuls i ofertę zawalczenia o życie, energię do czegoś. I to się chyba wydarzyło na waszym spacerze. Zgubiliście się, poczułeś się zagrożony, on to poczuł i dostał ten impuls, iskrę, która już sama w sobie jest przejawem życia, i która uruchomiła w nim akcję, poprowadzenia Was. Dalej, stał się przewodnikiem, w układzie składającym się z Waszej dwójki, zadziałał optymalny układ. Odpowiedział na Twój sygnał. Dałeś informację, nie prowadzę nas teraz, wątpię. Koń cię nie oceniał, nie czuł się ani lepszy ani gorszy. Przyjął, ze jesteś żyjącą istotą, która zachowuje się adekwatnie – nie znasz drogi, czujesz strach o życie, powstrzymujesz się od przewodnictwa. To stworzyło miejsce, które mogło zostać objęte przez innego osobnika. Pojawiło się miejsce do zmiany ról, i on tę rolę objął, bo czuł się gotów, nowy układ stał się optymalny. Ty mogłeś skorzystać z jego siły i zdecydowania. I on to poczuł. To pomogło Wam obu. Jemu pozwoliło być aktywnym i wziąć odpowiedzialność za życie, tobie pozwoliło to zobaczyć jak działa natura. Nie ocenia, nie uważa że jesteś głupi czy strachliwy. Twoje reakcje są realne a natura na nie odpowiada, tworząc nowy, optymalny układ. Myślę, że dlatego wydarzyło się naturalnie to co powinno się wydarzyć. Natura jest hojna.

Kilka dni później gdy wróciłem na farmę, Bobo był już zupełnie innym koniem, w pierwszej sekundzie nawet zawahałem się – czy to on?  Tak – powiedziała Emelie – tamten spacer zmienił wszystko, od tamtego momentu zaczął zdrowieć.
Tego samego dnia poszliśmy na spacer. Jechałem na koniu, w towarzystwie idącego obok Bobo. Szedł sam, bez uprzęży, wolny, drepczący obok, czasem z przodu. Silny, piękny koń o żywych oczach. Widok wolnego konia w lesie, idącego wśród drzew jest przepiękny. Tak prosty. Zwierzę w lesie, to takie zwyczajne, że aż trudno w to uwierzyć. Życzę każdemu żeby miał okazję pójść z wolnym zwierzęciem w lesie. Stało się to dla mnie tak oczywiste, że zabolało mnie serce. Tak bardzo się pomyliliśmy i mylimy jako ludzie, szukając wśród słów i obrazów myśli, życia.
Stoimy po kolana w wodzie umieramy z pragnienia.

Rozmawialiśmy z Emelie dlaczego Bobo się tak zapadł i zachorował – Wiesz, przez jakiś czas był na innym pastwisku, z innym stadem, hodowanym w większym zniewoleniu. Poznał tam klacz i zaczął jej towarzyszyć, pomagać jej, być z nią i wspierać ją swoją obecnością. Już nie może tam dłużej być, to nie jego miejsce, nie może być dalej z nią, a wie, że ona tam jest. Dotknęło go to tak mocno, że zachorował, stracił chęć życia. Impuls, który odnalazł podczas spaceru pomógł mu znów poczuć życie. Wraca teraz do sił, zresztą, jest tutaj ze swoim pół-dzikim stadem, więc ma dobre warunki, żeby stawać się silnym koniem, inni go wspierają, są obok. Jej będzie trudniej i on o tym wie. Ona zresztą też już to wie”.

Natura prowadzi nas cały czas dobrą drogą. Jeśli mamy szczęście, będzie towarzyszył nam wielki koń, który gdy będzie pora weźmie na siebie odpowiedzialność bycia skautem, pozwalając nam zająć miejsce właściwe nam w danej chwili. Innym razem to my będziemy wielkim koniem. Żeby to się jednak stało musimy podnieść wzrok i rozejrzeć się wokół, zobaczyć, że koń jest. Musimy też przestać kurczowo trzymać się jednego miejsca, jednego pomysłu, siebie. Musimy przestać myśleć, musimy przestać żyć w naszym pomyśle życie, i pozwolić oczom się zakochać, zakochać tak mocno w tym co zobaczą, że opowiedzą o tym sercu, i wspólnie, oczy i serce, postanowią kochać na zawsze, współ-czuć.

To wielkie szczęście gdy możemy zobaczyć coś niespodziewanego, po raz pierwszy w życiu. Jeszcze większe, gdy ta sama rzecz, oglądana jest przez nas po raz pierwszy każdego dnia. Bo zawsze widzimy rzeczy po raz pierwszy w życiu. Czasem mamy więcej szczęścia, i jest to niezwyczajne, jak trumna Karlsa. Gdy ja zobaczymy, nie odwracajmy wzroku od tego co nam pokazuje. Przywitajmy myśl, że drogą życia nie będziemy szli wiecznie w skórze człowieka. Bo i po co. Życie porusza milionami zjawisk, potem opuszcza je i trwa dalej. Ciało człowieka leży jak ułamaną gałąź, która nie jest już drzewem, a drzewa rosną dalej.

Konie umierają. Słonie umierają. Jaszczurki umierają. Jeśli mają szczęście położą się między drzewami i staną się suchymi ułamanymi gałęziami, oddając swoje atomy cynku, wodoru, węgla, magnezu, nowej manifestacji życia.

Dokąd biegniesz siostro mrówko, która poruszasz moją ręka?

Łukasz Stanek (Syriusz)

Artysta, performer, twórca teatralny, tancerz, aktywista i artysta klimatyczny, żeglarz oceaniczny, pisarz. Z pierwszego wykształcenia – ex-adwokat i negocjator, doradzający spółkom giełdowym i branży energetycznej.

„Najpierw popłynąłem przez Atlantyk, potem pojechałem z Kasią i Wojtkiem w Bieszczady, nie raz, potem zamknąłem warszawskie sprawy na dobre, kancelarię, fundacje, galerię. I wyjechałem. Ostatnie półtora roku spędziłem w Szwecji, gdzie mocno pracowałem i trenowałem w teatrze fizycznym. Z ludźmi, z naturą, z końmi.

Zacząłem od totalnej regeneracji tożsamości. Przypatrywałem się tym wszystkim postaciom z mojej kolekcji, którymi grałem życie. Część zostawiam, gdy będziecie mnie potrzebowali, że do rany przyłóż. Mam kilka nowych, nie wszyscy mili. Podziękowałem z czułością temu, który chodził po Warszawie i udawał, że rozmawia przez telefon, gdy czuł się bezbronny.

Raz, podczas jazdy rowerem przez fiord, ku morzu, walnęła mnie w głowę oczywistość. Biologia, chemia, fizyka. Po prostu. Natura. Żadnych metafor, meta-przeżyć, wierszy i wniebowstąpień. Otaczała mnie rzeczywistość funkcjonująca według praw tarcia, spalania, ruchu, zachowania energii. Kręciła się, drżała, popychała i ustępowała. To dużo zmieniło. I jakby mniej kłamię od tego momentu.

Status na dziś? Skończyłem studia i naukę, w szkołach, warsztatach, treningach, kursach i studiach. Jestem stojącym na łapach wilkiem, który zobaczył własną drogę, i zamiast być wleczonym, daje się jej prowadzić. Czasem prowadzi innych. Czasem się nudzę, wtedy leżę, liżąc łapę.

Pokazuję przez taniec, ruch, teatr i sztukę klimatyczną to co widzę, to co czuję, to co jest. Szukam głębiej. Tam gdzie sztuka nie wystarcza, działam jako aktywista klimatyczny, projektując akcje, śpiąc i tańcząc na ulicach miast. Czasem zamykają mnie w areszcie. Tańczę butoh. Przypatruję się fenomenowi poruszających się palców.

Wolf Zen i habitat? jestem wilkiem tej watahy, od samego początku. To moje miejsce, w którym nie szukam pasterza, żeby mnie pasł. Jestem między Wami, w miejscu spotkania i wymiany. Zmiana naprawdę jest możliwa, chociaż jest trudna. A dalej? Na czym stoi żółw, na którym leży ziemia? – Dalej? Żółwie, aż do końca.

Syriusz

Zerknij również na:

szukaj
Szukaj
Kategorie