fbpx

Opowieść o zakonie, zenie i wyprawach donikąd

Przed wielu laty usłyszałam o metodzie leśnego kręgu. Pamiętam, że bardzo blisko i jakoś organicznie poczułam, że to może być coś dla mnie. Potem, pełniące rozmaite rolę oraz pędząc w chaosie i zgiełku, zarzuciłam ten pomysł, odkładając go na nieokreślone “kiedyś”… 

Czemu to do mnie przemówiło i czy był to pierwszy raz? Na pewno nie pierwszy. Nie raz też w reakcji na chaos, stres i zawieruchę, chciałam zaszyć się w cieszy, jak niegdyś w klasztorze… Kilkumiesięczny epizod klasztornego życia (z czasów, gdy miałam 20 lat) daje o sobie znać za każdym razem, kiedy czuję się przeciążona. Powraca wtedy potrzeba odosobnienia i tęsknota to stanu wyciszenia. Przez niektórych nazywana modlitwą, przez innych medytacją, pustym obłokiem albo zen. Czy tylko ja tak mam? Na pewno nie.

Z obserwacji wiem, że nawet zwierzęta potrzebują momentów zatrzymania i hibernacji. Szczęśliwie dla własnej natury i dla wszystkich cyklów przyrody, nie znają one wymówek obciążonego bodźcami umysłu. Że nie mam czasu i że rachunki… Ich stada rządzą się prawami, które nie tylko pozwalają na czasowe odosobnienie, ale wręcz wspierają lub nawet delegują ku takim przygodom. Dla wspólnego dobra. A co z naszym, ludzi, wspólnym dobrem?

W momencie mojego największego życiowego kryzysu, w ogromnym chaosie emocji i uczuć, w samym środku życiowej burzy, stojąc na wysokiej Skarpie w centrum miasta, poczułam ten wiatr wiejący od pola. Wiedziałam, że muszę podążać za tym odczuciem – jechać tam, skąd słyszę wołanie. “Skazać się” na samotność i na bezruch, który tam panuje. Na długie dni i noce, które miałam spędzić sama ze sobą, z dala od innych ludzi, obserwując wilki. W takich okolicznościach usłyszałam ten bardzo ważny zew.

Po latach spędzonych na różnych wyprawach zauważyłam, że tym, co przynosi mi najwięcej radości jest czas, który mogę spędzić sama ze sobą. Kiedy wyjeżdżałam zaszyć się gdzieś w głuszy na miesiąc lub dłużej, często z nikłym kontaktem z ludźmi, w bardzo prostych warunkach, wykonywałam proste codzienny rytuały i naturalnym sposobem dzieliłam rytm dnia. Nie zawsze było to proste i niezakłócane żadnymi impulsami bycie. Nie było takim, jakim mogłoby się jawić… Nieraz bywały dni, na które padał cień złego samopoczucia, przygnębienia, uczucia samotności i izolacji, frustracji życiem, związkami i ogólnej niemożności. Kościotrupy przybierały postać lęków, fobii i ataków paniki. Nęciła ucieczka w wypełnianie czasu alkoholem – żeby głębiej zasnąć, uciec… Szczęśliwie udało mi się przeczekać to wszystko. 

Mierząc się z wieloma wątpliwościami i ciągłym gadaniem mojej głowy:, „Po co to robisz? Zajmij się czymś pożytecznym. Tracisz czas, marnujesz go. Weź się do pracy, zrób coś namacalnego nareszcie”, marzyłam o chwili ciszy. Jednocześnie z poczuciem dziwnej ulgi godziłam się na przypadkowe, serdeczne wizyty przypadkowych wędrowców, którzy przechodzili obok mojej pustelni. Z czasem nauczyłam się traktować ich jak myśli – pozwoliłam im po prostu przechodzić, bez przywiązywania do nich uwagi. Choć spotkanie z nimi było tak nęcące czasami. Koiło na chwilę samotność i pustkę, które łatwiej wypełnić czymś, niż poczuć. 

Z czasem zauważyłam, że coraz więcej tych trudności i natrętnych myśli zostawiam za sobą. Mój pobyt stawał się jakby łatwiejszy. Potrzebowałam krótszego czasu na to, by oddzielić linią świat, z którego przebywałam: zgiełk, pośpiech oraz chaos miasta od ciszy i trwania odosobnienia. Coraz łatwiej przychodziło mi wchodzenie w przestrzeń ciszy, zatrzymania i bezruchu. Brałam ze sobą rozkładane rybackie krzesło i niezależnie od pory roku oraz pogody wychodziłam w przestrzeń. Znajdowałam sobie dogodne miejsce, siadałam na tym krześle i zostawałam w bezruchu po kilka godzin. Z początku udawało mi się pozostać przez kilkanaście minut w tym jednym miejscu, nieraz było to kilkadziesiąt minut, by wreszcie odnaleźć w tym siedzeniu wielką przyjemność i doświadczać stanu bliskiego zakochaniu.

Zauważyłam, że z tych moich wypraw do Wilczej Zony wracam spokojniejsza – z czystym umysłem i z jasnym planem tego co i kiedy mam robić oraz z większą miłością i życzliwością do bliskich. Patrzyłam na nich z większą łaskawością, byłam w stanie ich słuchać i wiedzieć ich naprawdę – bez zniecierpliwienia, które wcześniej towarzyszyło mi w kontaktach z nimi.

Spędzając tak wiele tygodni w roku, zauważyłam jasną zależność między moim poczuciem szczęścia i spełnienia, a dniami poświęconymi na odosobnienie. Oczyściłam rzekę mojej kreatywności i w sposób naturalny zaczęłam realizować twórcze projekty. Wszystko, co potem robiłam nabrało sensu, użyteczności oraz jakieś większej misji, wykraczającej poza mnie samą w tym, jak się przejawiam. Poczułam, że to, co robię może być jakiś sposób użyteczne dla innych. To zaś napawało mnie poczuciem harmonii ze światem. Nabrałam też dystansu do siebie – przestałam brać siebie tak śmiertelnie poważnie. I co dla mnie najistotniejsze, przestała mi towarzyszyć natrętna potrzeba wyciskania od rzeczywistości jeszcze czegoś, dokopywania się kolejnego dna, jak w dziurze kopanej na plaży, kiedy w chwili, kiedy już się zdawało, że jest dostatecznie głęboka i sucha ona napełniała się na powrót wodą…Ten stan, kiedy wydawało mi się że jeszcze tylko jeden projekt, że jeszcze tylko miesiąc, że jeszcze tylko rok, że jeszcze tylko jeden zakręt i już za nim będzie ta wyspa, kiedy odpocznę. 

Uspokoiłam się. W którymś momencie podniosłam głowę, rozejrzałam się wokół siebie i poczułam, że to właśnie teraz jest życie. To właśnie teraz jestem na tej wyspie, na której doświadczam w pełni mojego własnego życia.

Katarzyna Kordylewska